Wiesław Kopeć kolekcjonuje narzędzia szewskie
Śpilory, kopyta i raszple
O tym, że Wolbrom był miastem szewców, dzisiaj świadczy już chyba tylko pomnik Jana Kilińskiego na rynku. A przedwojenne gazety podawały, że w mieście pracowało ponoć 1800 rzemieślników, trudniących się wyrabianiem butów, a w okolicznych wioskach – kolejnych 700. Wolbromscy szewcy sprzedawali swoje wyroby na wszystkich okolicznych targach – także w Olkuszu i Krakowie, gdzie buty z Wolbromia były bardzo cenione. Wstawali w nocy, brali worek na plecy i w drogę! Autobusów, ani tym bardziej samochodów, przecież nie było...
W czasie wojny wolbromscy szewcy pracowali, bo zbyt na buty był. Także za Polski Ludowej jeszcze długo mieli zajęcie, chociaż ich tradycje przejęła na długi czas spółdzielnia szewców i cholewkarzy mieszcząca się przy ulicy Mariackiej. Buty robione tutaj, częściowo już przy użyciu maszyn, sprzedawano w Wielkiej Brytanii i Rosji, a nagradzane były na Targach Poznańskich. Reklamacje się nie zdarzały – wierzch ze skóry, spód ze skóry, obcas ze skóry, wkładka ze skóry. A wszystko zrobione fachowo, więc wychodziły buty nie do zdarcia. Szły jak ciepłe bułeczki...
Gdy zakład zamknięto i wywieziono wyposażenie, tradycje powoli zanikły. W siedzibie spółdzielni trudno znaleźć jakiekolwiek przedmioty związane ze starym rzemiosłem.
Podobnie, jak na wielu wolbromskich strychach, gdzie jeszcze kilkanaście lat temu leżały kopyta, młotki, szewskie noże, ale w miarę robienia porządków i docieplania poddaszy, większość z tych zabytkowych już dziś przedmiotów, lądowała na śmietnikach lub w piecach.
Chyba, że zdołał je odnaleźć i umieścić w swojej domowej izbie pamięci Wiesław Kopeć – miłośnik dawnych przedmiotów, głównie związanych z szewstwem.
Trudne życie kolekcjonera
-„Trzeba poświęcić trochę czasu, by te wszystkie przedmioty dało się później wziąć do ręki” - tłumaczy z pasją kolekcjoner. Godzinami, mozolnie doprowadza podarowane przez znajomych zabytkowe narzędzia do stanu, w którym godne są zająć miejsce w jego kolekcji. W jednej szufladzie zgromadzone są różnego rodzaju szewskie woski, w drugiej noże – z rękojeścią drewnianą lub skórzaną, w trzeciej gwoździe i drewniane kołki, w czwartej – pokaźny zestaw nakłuwaczy czyli śpilorów. To od nich przylgnęło do mieszkańców Wolbromia nieco złośliwe, a może bardziej humorystyczne określenie. A śpilor, to po prostu rodzaj szpikulca, którym szewc robił małe otworki w skórze, by potem umieścić nich drewniany kołeczek, łączący wierzch z podeszwą. Ponieważ przed wojną prawie w każdym domu wyrabiano buty, stąd mieszkańcy Wolbromia, to tradycyjnie „Śpilory”...
Ale po kolei
Wszystko to nie było jednak takie proste. Szewc brał kopyto, wierzch od cholewkarza i najpierw ćwiekował gwoździami, żeby but nabrał odpowiedniego kształtu i pozbył się wszystkich zmarszczek i fałd skóry. Ale wbijając gwoździe trzeba było je zakrzywiać, żeby łatwiej potem wyjąć. Bo gwoździ się nie wyrzucało. Szkoda było. Wyciągnięty był prostowany i służył dalej. Z reguły czynność tę wykonywały kobiety – żony szewców.
Jak już szewc zakrzywił gwoździa, to wbijał śpilorek. Następnie w miejsce igły wchodził kołek drewniany. Gdyby otworka nie było, to kołek by się złamał. Dopiero jak udało się zakołkować wszystko dookoła, można było usunąć gwoździe. Stąd z warsztatów szewskich dochodziły najczęściej odgłosy stukania młotkiem...
Do wykrawania wierzchów były formy, a skóry trzeba było wcześniej odpowiednio przygotować, czyli garbować. Stąd dawniej w Wolbromiu znajdowały się także garbarnie. Z reguły małe, ciasne warsztaty, w których garbowano skóry oraz ta jedna największa, która jeszcze w latach 70-tych i 80-tych zanieczyszczała ściekami płynącą przez miasto rzeczkę. Została po niej nazwa ulicy – Garbarska. Ta część procesu technologicznego także interesuje pana Wieśka. Musi zatem trafić do garbarni państwa Kowalików, ostatniej chyba już na tym terenie, by poznać proces technologiczny i nabrać fachowego słownictwa.
Jak na przykład słowo „dziegieć” - też związane częściowo z szewstwem. Pan Wiesław wyciąga ze swej teczki artykuł na ten temat. Była to smoła wytwarzana z drewna, służąca do zaczerniania używanej do szycia butów dratwy i zelówek. Potem wyparły ją produkty wytwarzane na bazie ropy naftowej, ale w czasach świetności wolbromskich szewców, była z pewnością powszechnie używana.
Buty wyrabiali prawie wszyscy. Bo nawet, jak ktoś miał pole, to pracował na nim w lecie, a w zimie – klepał młotkiem i coś zarobił. Zarabiali także trudniący się handlem Żydzi, którzy mieszkali w Wolbromiu przed wojną. Jak szewc zrobił buty w lecie, a nie było na nie zbytu, to sprzedał Żydowi. Ten, mając smykałkę do handlu i pieniądze, buty przechował do zimy. Wtedy sprzedał kilkakrotnie drożej, bo w zimie popyt był większy. Stąd też zatargi i wzajemna niechęć jednych do drugich. Konflikty opisywały przedwojenne gazety, które także zbiera Wiesław Kopeć. Pokazuje kserokopię artykułu, który pod znamiennym tytułem „Głód, zaduch i gruźlica gnębi wyzyskiwanych przez Żydów szewców chałupników w Wolbromiu” z Gońca Warszawskiego, który pod datą 3 marca 1937 roku opisuje sytuację w mieście.
Pan Wiesiek zwraca uwagę na rozróżnienie, którego dawniej bardzo pilnowano – co innego był szewc, a co innego cholewkarz. Wprawdzie obydwaj pracowali, by zrobić buta, to jednak wyraźnie się między sobą różnili. Cholewkarz wykrawał wierzch, robił dziurki, zszywał, ale potem oddawał ten półprodukt szewcowi, który robił podeszwy i łączył wszystko razem.
Przechować dla potomnych
-„Skąd się wzięła taka pasja?” - pytamy pana Wieśka, ale on nie wie i sam się sobie dziwi. Przeanalizował drzewo genealogiczne i żadnych kolekcjonerów, zbieraczy czy muzealników nie znalazł. Jedynie po rodzinie babci Kopciowej, która była ze Szkątrów, może posiadać jakiś gen, który go ciągnie do tego. Ale tradycje szewskie w rodzinie były. I to jakie! Tata mamy szewc, brat taty Edmund szewc, potem Florek Krężel – były komendant straży pożarnej też.
-„Pamiętam, jak w siódmej, czy ósmej klasie, byliśmy z panią Bijakowską w spółdzielni szewców. Chciała pewnie nas zainteresować różnymi zawodami, pokazać prawdziwy zakład pracy” - szuka korzeni swego zainteresowania szewstwem pan Wiesiek.
Póki co, wszystkie eksponaty gromadzi w piwnicy, ale marzy mu się izba pamięci z prawdziwego zdarzenia, gdzie wszystkie te zabytki mogłyby znaleźć swoje poczesne miejsce. Kiedyś, śp. burmistrz Górnicki miał taką ideę, by - po przeniesieniu strażaków do nowej siedziby przy ul. Piłsudskiego - w starej remizie urządzić małe, regionalne muzeum. Kilka razy temat ten starał się poruszać na sesji radny Stanisław Kołodziej, ale jak na razie widoków na to wielkich nie ma. Może kiedyś...?
Ale trzeba się spieszyć, bo co komu po muzeum, gdy nie będzie eksponatów? Jak wszystkie kopyta i młotki trafią na śmietnik, o wolbromskich szewcach historia zapomni. Tego najbardziej obawia się pan Wiesiek. Tak więc stare narzędzia leżą na razie u niego w domu, bo od czegoś trzeba zacząć. Może za jakiś czas nadarzy się okazja, znajdzie się odpowiednie miejsce i będzie można zrobić prawdziwą wystawę. Może przy okazji Dni Wolbromia lub innego święta?
Marzy mu się także rodzaj pokazu, może lekcji dla młodzieży, podczas której mógłby zademonstrować cały tradycyjny, ręczny proces powstawania buta. I móc odpowiedzieć na każde zadane pytanie, związane z tradycyjnym szewstwem. Dlatego od kilku lat zbiera informacje i pyta...
Od drzwi do drzwi
Jak idzie do kogoś w poszukiwaniu starych narzędzi - bywa różnie. Czasami cię do domu nie wpuszczą i gadać nie chcą, czasami wyniosą wszystko, co tylko mają. Sytuacje są przeróżne... Często słyszy, że przyszedł za późno. Rok, czy dwa lata temu w domu robiono gruntowny remont i związane z nim porządki, więc wszystko, co stare trafiło na śmietnik. A z przedmiotów zgromadzonych przez lata na niejednym strychu, można by dziś urządzić ze dwa muzea! Były skóry, maszyny, nieskończone buty.
Tak, jak kiedyś w spółdzielni. -„Byłem tam, ale znalazłem tylko stary portret Bieruta” - z nutką żalu w głosie mówi pan Wiesiek. Dla niego bowiem likwidacja takiego zakładu mogła być prawdziwą kopalnią zabytkowych przedmiotów. Niestety, nikt o tym wtedy nie pomyślał.
Trzeba zatem zbierać, co jeszcze ocalało. Osełki do ostrzenia noży, pilniki zwane raszplami, szewskie kleszcze i obcęgi, oryginalne fartuchy. Bo ubrań roboczych w naszym rozumieniu tego słowa, nie było. Szewc, w swoim malutkim zakładzie rzemieślniczym, siadał ubrany tak, jak chodził na co dzień. Ale zakładał gruby, skórzany fartuch, żeby nie zniszczyć spodni. Siadał na robionym ręcznie trójnogu i obowiązkowo zapalał papierosa. Bo palili wszyscy – to była jedyna rozrywka podczas długich dni i nocy spędzonych na żmudnej, wymagającej precyzji pracy. Ręce były zajęte, ale między zęby można było włożyć fifkę i zapalić. Na jedną parę trzeba było poświęcić około 9 – 10 godzin pracy. Światełka w warsztatach często paliły się do północy...
Gdy szewc był zamożniejszy, kupował jakąś prostą maszynę, a jak nie – stukał i pukał ręcznie. Każdą dziurkę musiał zrobić, każdego ćwieka zabić, dratwę przeciągnąć...
-„Jeździli do Krakowa na ulicę Szewską. Tam były sklepy z narzędziami, maszynami i materiałami do produkcji butów. Chodziłem teraz tą ulicą – nic nie ocalało, co byłoby związane z butami” - ubolewa pan Wiesiek.
W Wolbromiu też jest króciutka ulica Szewska – u zbiegu 29 Listopada i 20 Straconych, gdzie przed laty także były warsztaty rzemieślnicze, ale dzisiaj nie ma po nich śladu. Gdzieś tam był duży zakład pana Krężla, który długo robił buty, szczególnie dla pań. Ale dom został sprzedany i nowy właściciel chciał mieć na strychu porządek. I pan Wiesiek znowu się spóźnił – wszystko, co było związane z szewstwem poszło na śmietnik. Ponoć było tego pięć fur!
W kolekcji znajdziemy też w dużej ilości prawidła - wkładane do gotowych butów, by nie straciły fasonu oraz specjalne drewniane wkładki do oficerek, które najpierw służył podczas formowania cholewki, ale potem trafiały do nabywcy razem z butem. Bo oficerki musiały się pięknie prezentować, więc bez specjalnego wyposażenia, do którego należała rozpierająca „łezka” – ani rusz.
Na ścianie tymczasowego muzeum wiszą fartuchy – jeden oryginalny skórzany i drugi płócienny, już nowszy, z czasów spółdzielni. Obok nich kamizelka szewska, ciekawy pas z mosiężną klamrą i beret – tradycyjne nakrycie głowy szewca.
Była do kupienia szewska maszyna do szycia wierzchów, ale jej właściciel za drogo chciał, a pan Wiesiek specjalnych funduszy na gromadzenie zbirów przecież nie ma. Jak ktoś z własnej woli podaruje mu jakieś narzędzie lub przedmiot – serdecznie dziękuje i zapewnia, że przekaże je potomnym.
Do kolekcji należy też kilka par oryginalnych butów, zrobionych przez wolbromskich rzemieślników. Mają pewnie po 80 lat. Mozolnie wykonane, a potem wielokrotnie reperowane i poprawiane. Bo buty były drogie, nie tak jak dzisiaj. Teraz, gdy kobieta zobaczy, że buty się psują, z reguły wyrzuca je do kosza i kupuje nowe. Ale nie tak piękne i wytrzymałe jak kiedyś...
Buty były drogie i butów nie było. A dzieci w rodzicach sporo – sześcioro, ośmioro i dziesięcioro się zdarzało. Trzeba byłoby mieć tyle par butów, a na to niewielu było stać. Tak więc, gdy jedno dziecko wracało z kościoła, ściągało buty i w tych samych szło kolejne. Na co dzień biegały boso.
Tylko szewca brak
-„A to już prawdziwy zabytek, prawdziwe unikaty” - pokazuje nasz rozmówca dziwne, małe drewienka. Są to wykrojniki do wierzchów, ale ponieważ drewno z którego były wykonane nie należało do najtwardszych, ich krawędzie obito blachą.
Albo drugi przedmiot - malutkie kopytko do robienia dziecięcych trzewików. -„Mój brat, niewiele ode mnie starszy, jak zaczął chodzić nie miał butów. W latach sześćdziesiątych nie można było dla niego nic kupić, ale mama mówi - przecież to miasto szewców. Dziadek - stary szewc, brat taty Mundek - szewc, wujek także wiele lat pracował w spółdzielni, za co dostał nawet dyplom. Ale nie mieli odpowiedniego kopyta, bo przed wojną raczej robiło się buty dla dorosłych. Trzeba było je szybko sprzedać i to możliwie jak najdrożej, więc dzieci biegały na bosaka. I dopiero mam trafiła do pana Paulewicza, który był szewcem i on takie małe kopyto miał” - opowiada z pasją historię kolejnego eksponatu, który jest ponoć prawdziwym unikatem.
-„Kiedyś z kolei patrzę, a te kopyta jakoś nie pasują do siebie, a przecież nie jestem szewcem i nigdy nim nie byłem, więc pytam. Okazuje się, że to są kopyta damskie. Dołóż obcas i będą pasować” - doradziła mama. I rzeczywiście. Kopyto męskie jest bowiem całkiem inaczej profilowane.
Na stole leży mnóstwo przygotowanych do pracy kopyt, wierzchów, ćwieków, kłębki dratwy oraz innych półproduktów. Tylko szewca już nie ma. -„Teraz chcę znaleźć jakiegoś speca, który będzie umiał mi to zaćwiekować. Żebym ja, całkowity laik w dziedzinie wyrabiania butów, wiedział, jak to wszystko szło.” Ponoć ktoś obiecał, że pokaże jak wyrabiano przed wojną buty. Osoby takie można jeszcze w mieście znaleźć, padają nazwiska – Hat, Krężel, Kałwa, Sikora, Żuber, Starzyk, Strózik. Fachowcy ci, dziś już z reguły osiemdziesięcioletni staruszkowie, nie zapomnieli swych umiejętności. Jest zatem nadzieja, że tradycja całkiem nie zaniknie.
Pan Wiesław gromadzi zresztą wszystkie nazwiska w specjalnym zeszycie, który nazwał „Pocztem wolbromskich szewców”. Stronę tytułową ozdabia motto: „Istnieją, bo my o nich pamiętamy”, a pierwszy wpis dokonano w nim 12 kwietnia 2011 roku i był to Edmund Kopeć – brat taty.
Poczet szewców
Na razie znajdziemy tam około 30 postaci, ale pan Wiesiek ma nadzieję, że będzie więcej. Obok nazwisk, zbiera stare fotografie, na których utrwalone są ich twarze. Nie wszystkie już dziś można rozpoznać, ale warto zachować je od zniszczenia. Jak wszelkie historie i opowieści związane z tym zawodem, które są skrzętnie notowane, by nie uleciały z pamięci. Na przykład z czasów okupacji, bo wielu wolbromskich szewców działało w czasie wojny i w okresie powojennym w partyzantce, stąd w ich życiorysach znajdujemy więzienia, odsiadki i problemy ze znalezieniem pracy. Określenie „wróg ludu” za PRL-u zamykało drogę do godziwej egzystencji.
Szewc dawniej i dziś
Dawniej szewc, to był przede wszystkim rzemieślnik, który robił buty i jedynie sporadycznie je naprawiał. Dzisiaj pod tym pojęciem funkcjonują niemal wyłącznie ta druga czynność, choć tradycyjni szewcy jeszcze tu i ówdzie przetrwali. Ręcznie wyrabiają buty na specjalne zamówienia, według oryginalnych, artystycznych wzorów. Znana jest postać szewca ze Stanisławia Dolnego koło Kalwarii Zebrzydowskiej, u którego zawsze zamawiał buty papież Jan Paweł II. Może w Wolbromiu też kiedyś podobny zakład powstanie?
-„Jak długo człowiek żyje na ziemi, tak długo sięga historia butów. Gdy odkryto grób Tutenchamona, okazało się, że tam były buty z papirusu” - przypomina Wiesław Kopeć.
Chodzę i pytam...
-„Chodzę i pytam, poznaję fachowe nazewnictwo. To jest na przykład ambus. Nie wiedziałem, że to w ogóle było narzędzie szewskie, ale mi wytłumaczono. Brało się wosk, podgrzewało na palniku i tym ambusem rozprowadzało czernidło po obcasie. Stalka służyła do zaczerniania podeszwy, a kulis - tretów, czyli rantów podeszwy” - fachowo wyjaśnia kustosz domowego muzeum. Była też heska, dla tych klientów, którzy mieli stopę na wysokim podbiciu. Im trzeba było but uformować trochę odmiennie, żeby mogli go włożyć i czuć się w nim wygodnie.
Są też oryginalne, wolbromskie kapcie, które podarowała pani Grabowska. Szyte na tzw. „odwrotkę”, z dopasowanymi wkładkami trafiały do sklepów na Śląsku. W kolekcji znalazły się również papcie określane jak zdrowotne, w których chodzili pacjenci w szpitalu.
Ale oprócz gromadzenia starych narzędzi związanych z tradycyjnym wolbromskim rzemiosłem, czasami w ręce pana Wieśka wpada cudeńko z nieco innej dziedziny. A to narzędzie do podbijania końskiego kopyta, a to zabytkowy tasak, pozytywka z butem, a to drewniany chodaczek wytworzony w warsztacie holenderskim. Prawdopodobnie w Wolbromiu także je wyrabiano, ale póki co – pan Wiesiek na nie nie trafił. A zrobienie ich wymagało także nie lada umiejętności. Chodak dopasowywano indywidualnie do każdej stopy. Stąd, mimo że były ciężkie, chodziło się w nich wygodnie.
W Skale, gdzie także przed laty było sporo szewców, pan Wiesiek po raz pierwszy zobaczył kopyta z plastiku, które służyły do uformowania butów przed klejeniem z wykorzystaniem prasy. Ale to już znacznie nowsza technologia, przez wolbromskich, tradycyjnych szewców, nie stosowana. Kołki i gwoździe są już niepotrzebne. Ale np. przy produkcji zwykłych, prostych klapek na plaże, kopyto okazuje się niezbędne. Jak zakleja się środkowy pasek na palce, musi być on odpowiednio uformowany, by potem noga weszła i czuła się wygodnie. Bez kopyta ani rusz. Wprawdzie plastikowego, ale jednak!
Wojciech Szota